niedziela, 18 marca 2012

Podsumowanie sezonu skoków narciarskich 2011/2012

     Planując napisanie tego tekstu, chciałam zlinczować wszystko i wszystkich. Wiatr - za wypaczanie konkursów. Organizatorów - za przeprowadzanie zawodów pomimo beznadziejnych warunków i ryzykowanie tym samym zdrowiem lub nawet życiem skoczków. Miałam także wspomnieć wszystkie jednoseryjne konkursy, które wygrywali zawodnicy przypadkowi. Kiedy jednak zobaczyłam niezmiernie szczęśliwego Andersa Bardala wznoszącego ku niebiosom Kryształową Kulę, a w oku zakręciła się łza wzruszenia, postanowiłam nieco zmienić ton mojej wypowiedzi.
    Pierwsza część sezonu nie zapowiadała końcowego tryumfu Norwega, wręcz przeciwnie - wszyscy Puchar Świata wręczali Andreasowi Koflerowi, który odstawiał równo wszystkich przeciwników. Kiedy jego prowadzenie w klasyfikacji generalnej zaczęło chylić się ku upadkowi, ten wciąż bronił się kolejnymi zwycięstwami lub miejscami na podium (Innsbruck!). Przez to stał się liderem mało przekonującym. Wydawało się wtedy, że prowadzenie obejmie Gregor Schlierenzauer, świeżo upieczony zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni. W tym samym momencie jednak jak Filip z konopi wyskoczył Bardal. Prowadzenia nie oddał aż do wieńczącego sezon weekendu w Planicy. Schlierenzauer postraszył go już tylko trochę - ponadto nie wyglądał na takiego, któremu szczególnie zależałoby na gonieniu Norwega. Trudno się mu dziwić, wszak cel na ten sezon osiągnął.
    Ostatnie miesiące dobitnie pokazały, że pomimo XXI wieku człowiek w starciu z naturą wciąż nie ma szans. Do tego obnażyły niedoskonałości systemu kompensaty za wiatr i belkę, który częściej zabierał skoczkom dobre miejsca, niż je przyznawał. Obraz poszczególnych konkursów psuło także ciągle zmienianie przez organizatorów belki startowej, w znacznej mierze uniemożliwiające oddawanie przez zawodników dalekich skoków. Z powyższych powodów poirytowana bywała także zgromadzona pod poszczególnymi skoczniami publiczność - gwizdom niezadowolenia nie było końca.
    Wiele ciepłych słów można powiedzieć na temat rezultatów polskich zawodników. Kamil Stoch udowodnił, że jest skoczkiem światowej klasy, zajmując piąte miejsce w końcowej klasyfikacji Pucharu Świata. Godnie przejął schedę po Adamie Małyszu. Powtórzył także swój zeszłoroczny sukces z Zakopanego, dzięki czemu tysiące zebranych pod Wielką Krokwią kibiców mogło usłyszeć "Mazurka Dąbrowskiego".
     Życiowy sezon zaliczył Piotr Żyła. Słynący z nietypowych wypowiedzi wiślanin m.in. ustanowił nowy rekord Polski w lotach, a także był stałym, pewnym punktem drużyny.
Porządnie punktować zaczął Maciej Kot. Po kilku sezonach bez chociażby "oczka", teraz zebrał ich aż 108. Tuż za nim na horyzoncie pojawili się Aleksander Zniszczoł i Klemens Murańka. Ten pierwszy zebrał wspaniałe punktowe żniwo z Zakopanem. Później został wicemistrzem świata juniorów zarówno indywidualnie, jak i drużynowo. Obaj zawodnicy mieli także znaczący wpływ na to, że na skoczni normalnej w Lahti polska drużyna uplasowała się na najniższym stopniu podium.
    Nie tylko Zniszczoł i Murańka byli młodymi zawodnikami, którzy stanowili o sile swojej drużyny. Miało to także miejsce u Norwegów i Słoweńców. Vegard Haukoe Sklett, Jure Sinkovec, Atle Pedersen Roensen, Jaka Hvala - to tylko część nazwisk, które możemy widywać na najwyższych lokatach już w ciągu kilku najbliższych lat.
    Kolejny słaby sezon zaliczyli Finowie. Podczas drugiego konkursu w Planicy karierę zakończył najbardziej doświadczony z nich - Matti Hautamaeki. Po kontuzji wraca jednak Ville Larinto. Może to on poderwie do walki kolegów z drużyny?
    Lekko podupadła dominacja Austriaków w drużynówkach. O swoje coraz bardziej dopominać zaczęli się Norwegowie oraz Niemcy. Tryumfy podopiecznych Alexandra Pointnera nie były już tak wyraźne i przekonujące, lecz mimo to po raz kolejny z rzędu zdobyli Puchar Narodów i drużynowe mistrzostwo świata w lotach.
    I to właśnie najważniejsza impreza tego sezonu najbardziej mnie zawiodła. Mistrzostwa świata w lotach w Vikersund rozczarowały nie tyle poziomem wyników osiąganych przez zawodników (bo ten był wysoki), co organizacją. Już pierwszego dnia pomimo bardzo złych warunków próbowano przeprowadzić dwie pierwsze serie konkursowe. Bardzo na tym ucierpiał Kamil Stoch - został puszczony  warunkach tak złych, że wylądował na buli, grzebiąc tym samym swoje szanse na dalsze loty na Vikersundbakken. Wyniki jednak anulowano i nowego mistrza świata wyłoniły inne dwie serie, które odbyły się dzień później. Został nim Robert Kranjec. Wyprzedził czarnego konia zawodów - Rune Veltę, a także Martina Kocha, który gdyby nie upadek, zająłby miejsce Słoweńca. Stoch był dziesiąty. Należy więc cieszyć się, że zła pogoda podczas całej imprezy doszczętnie nie wypaczyła wyników i złoto zdobył prawdziwy specjalista od latania na mamutach.
    Biorąc pod uwagę wszystkie wyżej opisane aspekty minionego sezonu, naprawdę ciężko go jednoznacznie ocenić. Odnoszę jednak wrażenie, że był trochę słabszy od poprzedniego. Zdobywca Pucharu Świata średnio przekonał mnie, że to on jest najlepszym skoczkiem świata, słabo zaznaczył swoją dominację. Nieco jałowa była także sama walka o końcowy tryumf. Mimo to nie brakowało momentów, w których serce biło szybciej, a w oku pojawiała się łza. I tego się trzymajmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz