czwartek, 21 kwietnia 2011

Mistrz już za burtą

     Wiele mówiło się o jednym ze spotkań pierwszej rundy snookerowych mistrzostw świata, które po raz trzydziesty piąty odbywają się w Crucible Theatre, w Sheffield, na terenie Anglii. Miało się ono rozegrać pomiędzy przeżywającym najlepsze chwile swojej kariery, Anglikiem Juddem Trumpem a broniącym tytułu Australijczykiem, Neilem Robertsonem. Nawet wytrawni znawcy tej dyscypliny nie potrafili stwierdzić, kto z tej konfrontacji wyjdzie zwycięsko. Powstało prawdziwe zderzenie młodości z doświadczeniem, a także dwóch wybuchowych temperamentów, o czym za chwilę.
       Podczas pierwszej sesji świetnie spisał się Anglik, ale Robertson dotrzymywał mu kroku. Kiedy się zakończyła, wynik brzmiał 5:4 na korzyść Trumpa. Podczas wieczornej części spotkania pałeczkę przejąć usiłował obrońca tytułu wywalczonego przed rokiem, ale jego przeciwnik nie poddawał się do końca. Pomimo zepsucia dwóch łatwych bil i tym samym oddania ważnego frejma, potem już tylko dominował. Nieopisana była ulga wypisana na jego obliczu, kiedy w kieszeni znalazła się decydująca o jego tryumfie bila. Nie zdołał całkowicie wyczyścić stołu z różnokolorowych kul, ale przecież pokonał dużo bardziej doświadczonego od siebie rywala, ba, obrońcę tytułu!
       Dogrywka miała miejsce na pomeczowej konferencji prasowej. Pokonany Australijczyk stwierdził, że młodszemu od siebie rywalowi nie daje większych szans na zwycięstwo w światowym czempionacie. Sam zainteresowany odrzekł, że nie startowałby w Crucible, gdyby nie czuł, że może odnieść wielki sukces, którym byłoby zdobycie mistrzowskiego tytułu. To przykre, ale Robertson tym samym mógł dać nam do zrozumienia, że nie potrafi przegrywać. Szkoda.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Andrea Anastasi z ziemi włoskiej do Polski

…czyli o drodze Włocha na stołek selekcjonera reprezentacji Polski siatkarzy.

Telenowela zatytułowana "Poszukiwania trenera dla siatkarzy" wraz z dniem trzeciego lutego 2011 roku doczekała się swego epilogu. Wtedy to bowiem siatkarski świat obiegła wiadomość, iż reprezentacja Polski mężczyzn doczekała się swojego nowego selekcjonera. Nazwisko Anastasiego pojawiało się już podczas pierwszych rozmów po październikowym zwolnieniu Daniela Castellaniego, ale trzeba zaznaczyć, że wtedy nie był on faworytem do objęcia posady trenera. Podobnie jak jego argentyński poprzednik, selekcjonerski stołek utracił po pechowych dla reprezentacji Italii Mistrzostwach Świata w 2O1O roku, których Włosi byli gospodarzami. Zajęli wtedy nielubiane przez sportowców, czwarte miejsce (pomimo, że do medalu systemem rozgrywek utworzyli sobie autostradę czteropasmową). Do ostatniego odcinka życiorysu Castellaniego historia bliźniaczo podobna, z tym, że Polska na mundialu uplasowała się 9 miejsc niżej. Nie ma co ściemniać - wybór Anastasiego na jego obecną posadę był wymuszony odmową trenera Skry Bełchatów, Jacka Nawrockiego. Kiedy został wybrany na posadę selekcjonera reprezentacji kraju nad Wisłą, przebywał w Brazylii, gdzie zbierał wiedzę na temat tamtejszej siatkówki. Zapytany o presję oczekiwań, odpowiedział, iż w Italii spoczywała na nim podobna - […]we Włoszech jest identycznie: jeżeli wracamy bez medalu, to się ogłasza katastrofę. Kto ma tradycje, ten wymaga. […] Nie ukrywam, że dowiadując się o uzyskaniu przez niego posady selekcjonera, przez głowę przepłynęła mi ponura myśl: "Witamy w bagnie zwanym PZPS, panie Anastasi. Mamy nadzieję, że będzie się panu z nami miło współpracowało." Myśl pesymistyczna, rodem z dzieł Stephena Kinga, ale czego się spodziewać po kraju, w którym trenera "z szacunku" zwalnia się przez SMS-a?... Najważniejsze jest jednak to, że Włoch ma pozytywne nastawienie. Cóż, pozostaje Andrei Anastasiemu życzyć szczęścia, bo gdy go zabraknie i będzie miał pecha, może pracę w Polsce utracić równie szybko, jak ją zdobył.
Źródła i inspiracje:
Fragment wywiadu:  Anastasi: Dam radę, "Gazeta Wyborcza" nr 28 (4 lutego 2011), red. Rafał Stec
Informacja własna.

piątek, 8 kwietnia 2011

Archiwalia: Bolesne weryfikacje, narodziny gwiazdy i obrona mistrza, czyli Garmisch objawia swą magię

   Garmisch-Partenkirchen od 1987 roku ubiegało się o organizację imprezy światowej rangi. Po latach starań udało się - Niemcy otrzymali prawo zorganizowania u siebie mistrzostw świata w narciarstwie alpejskim. Dyscyplinie, która łączy technikę z szybkością, w której jedna setna sekundy czasami decyduje o tym, czy ktoś zdobędzie medal, czy też nie.
   Faworytów i faworytek było wiele. Tak się niefortunnie złożyło, że w kwestii kobiecej dwie z nich - największe rywalki i jednocześnie najlepsze przyjaciółki Lindsey Vonn oraz Maria Riesch, mogą mówić o dużym pechu. Ta pierwsza upadła na treningu supergiganta, uderzyła głową o stok i doznała wstrząśnienia mózgu. Niemka z kolei zachorowała i była zmuszona zbijać gorączkę rzędu 39 stopni. Razem ze zdrowiem straciły koncentrację i pewność siebie, przez co dwa brązy Riesch oraz srebro Vonn kibice tych dwóch wspaniałych zawodniczek powinni oklaskiwać aż do kolejnego alpejskiego mundialu. Wspaniale z kolei zaprezentowały się Austriaczki - zdobyły cztery złote oraz jeden srebrny medal, czyli ponad połowę całej stawki krążków przywiezionych do ojczyzny z Garmisch. Najbardziej jednak w pamięci kibiców zapisze się Elisabeth Goergl, na której szyi zawisły dwa medale z najcenniejszego kruszcu. Co ciekawe, utalentowana Austriaczka u progu dorosłego życia wcale nie planowała sportowej kariery - chciała zostać… piosenkarką. Nie bez powodu - dysponuje tak dobrym wokalem, że nagrała hymn mistrzostw w Ga-Pa. Jak widać, przyniósł jej szczęście. Życiowy sukces w Garmisch odniosła również młoda Anna Fenninger - w wywiadzie po zdobyciu złota w superkombinacji sama przyznała, że swego czasu przez słabe wyniki rozważała zakończenie kariery.
   Takich myśli z kolei nie miała Marlies Schild - kolejna Austriacka bohaterka. Przed startem slalomu była wymieniana jako główna faworytka do złota. Wytrzymała presję i została mistrzynią świata. Tuż za nią uplasowała się jej koleżanka z reprezentacji, Kathrin Zettel. Niesamowite osiągnięcia, prawda? U nas też by były. Gdyby się inwestowało w tą dyscyplinę sportu. Pojawiła się na horyzoncie Karolina Chrapek, dwukrotna medalistka Uniwersjady 2011. Módlmy się, aby jej talent nie został zmarnowany.
   Jeżeli o męską odmianę narciarstwa chodzi, wyłamał się Christof Innerhofer. Zawodnik, który wcześniej nawet nie wygrał zawodów z cyklu Pucharu Świata, zdobył dla swojego kraju trzy medale, każdy innego koloru. Narodziła się nowa alpejska gwiazda - grzmią media. I się nie mylą. U rozpoczęcia mistrzostw przepadł Carlo Janka - Szwajcar miał problemy z sercem i po zakończeniu sezonu przejdzie operację. Jego rolę przejął starszy i bardziej utytułowany kolega Didier Cuche. Prekursor popularnego na cały świat młynka zdołał wyrwać zaledwie jeden srebrny medal i tylko z nim Szwajcarzy powrócili do ojczyzny. Nikt nie wątpi w to, że na tarczy. Ich los zresztą podzielili Norwegowie, z tym, że oni w tabeli medalowej byli troszkę wyżej, bowiem tytuł mistrzowski z Val d'Isere obronił Aksel Lund Svindal. Ciekawa historia wywiązała się z występu Ivicy Kostelicia. Brat słynnej Janicy po zdobyciu jedynego na tych mistrzostwach medalu dla Chorwacji (był on brązowy) stwierdził, że trasy są nieludzkie, kalendarz mistrzostw chory i… wyjechał na wakacje nad morze. Powrócił do Niemiec jeszcze na slalom i slalom gigant, jednakże nic nie zwojował poza miejscami za pierwszą piątką. Swoich fanów nie zawiódł Ted Ligety - amerykański wirtuoz slalomu giganta zdobył w tej konkurencji mistrzostwo świata.
   Nie pytaj o Polskę - tym tytułem jednego z najważniejszych utworów Republiki można skomentować występ naszych reprezentantów w niemieckim sercu Alp. Trasy w Garmisch boleśnie uświadomiły nam, że w kwestii narciarstwa alpejskiego nie mamy czego szukać. Ale podobno nie można mieć wszystkiego. Co nie zmienia faktu, że nie wypadałoby wykraczać poza granicę przyzwoitości. Ja już nawet nie wymagam medali. Liczyłam tylko na miejsca w trzydziestce, może nawet dwudziestce. Dziesiątka raczej nadal pozostaje w sferze marzeń.

Źródła i inspiracje:Informacja własna
pl.wikipedia.org/wiki/Mistrzostwa_%C5%9Awiata_w_Narciarstwie_Alpejskim_2011

PS: Archiwalia to seria moich tekstów dotyczących wydarzeń, które miały miejsce już jakiś czas temu. Taki mały powiew historii. Kolejna praca tego typu czeka na dokończenie, a dotyczy wydarzeń z... przełomu stycznia i lutego.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Kort - jak zwykle brutalny.

  Biorąc w sporcie na tapetę słowo "finał", pierwszymi skojarzeniami są "równa walka" oraz "wysoki poziom". Informacji o tym, że w finale pań turnieju Sony Ericsson Open towarzyszyła jedna pewność: będzie głośno. Spotkać się bowiem miały dwie najgłośniej krzyczące tenisistki świata. Dużo mówiło się o nagłym come backu Marii Szarapowej i niespodziewanie dobrej dyspozycji Victorii Azarenki. Jednakże po raz kolejny kort pokazał, że to on najlepiej weryfikuje dyspozycję tenisistek…
  Od początku do końca spotkania zawiodła jednak Rosjanka. Serwowała bardzo słabo, w całym spotkaniu wygrała zaledwie dwa swoje gemy serwisowe. Przy swoim serwisie popełniła aż siedem podwójnych błędów, w tym dwa już w pierwszym gemie. Patrząc przez pryzmat poziomu całego spotkania, tylko on był wart jakiejkolwiek uwagi i analizy. Długie wymiany, walka do ostatniego tchu i ta niewiadoma, kto z tej bitwy wyjdzie zwycięsko - tak można go podsumować. W dużym skrócie oczywiście, bowiem trwał on blisko dziesięć minut.
  Tym samym Azarenka rozpoczęła od przełamania. I nim również zakończyła mecz, rezultatem 6:1, 6:3 na swoją korzyść. Jej radość po wrzuceniu przez Sharapovą piłki w siatkę, a jednocześnie zdobyciu tytułu, była nieopisana. Najpierw upuściła rakietę, z niedowierzaniem spojrzała na trenera, pokręciła palcami wokół skroni i rozpoczęła radosny taniec. W Miami już kiedyś wygrała - miało to miejsce w 2009 roku. Teraz wróciła, w drodze do finału pokonując m.in. wice liderkę rankingu WTA, Kim Clijsters. Za waleczność i ambicję należała jej się ta nagroda. Po turnieju awansuje na szóstą lokatę w rankingu, a jej rywalka - dziewiątą, najwyższą od dwóch lat. Wiemy jedno: należy w najbliższych miesiącach śledzić jej poczynania, bowiem radzi sobie coraz lepiej i może wygrać w tym sezonie jeszcze wiele.
Źródła i inspiracje:
Eurosport.pl
Informacja własna - obejrzany mecz

sobota, 2 kwietnia 2011

Co to jest Liga Mistrzów?

   Otóż: jest to taki turniej, na którego starcie stają 24 zespoły z całego kontynentu, a i tak z miażdżącą przewagą wygrywa Trentino Volley. I raczej tego klubu żadnemu szanującemu się kibicowi siatkówki przedstawiać nie trzeba. Europejska potęga, z którą jak równy z równym mogą walczyć tylko Zenit Kazań, Dynamo Moskwa i Skra Bełchatów. I to właśnie ci pierwsi w finale stoczyli z Trento bitwę o mistrzowski tytuł. Zaczęli niemrawo, ale bój był długi i zacięty. Mimo wszystko siatkarze z Włoch wygrali turniej trzeci raz z rzędu. Czy to kogoś dziwi? Nie. Może dziwić odpadnięcie Skry Bełchatów tuż przed Final Four, ale nie wygrana Włochów, bo oni rządzą europejskimi pucharami, widocznie bardzo im to odpowiada i zamierzają przerywać zwycięskiej passy.
   Trzy rzeczowniki, które kojarzą się nam z zespołem z Trentino? Ogromny budżet, światowe sławy i królowanie. Dodatkowym argumentem świadczącym o potędze Włochów jest… Kubańczyk. Zwie się on Osmany Juantorena. Ten mierzący równo dwa metry siatkarz od początku sezonu ligowego utrzymuje się w wielkiej formie i jak dotąd nie znalazła się na niego żadna siła. Dotąd zdobył już trzy indywidualne wyróżnienia - został najlepszym atakującym oraz najlepszym zawodnikiem Klubowych Mistrzostw Świata w Katarze, a niedawno, również i Final Four Ligi Mistrzów. I z meczu na mecz coraz mniej wszystkich to dziwi, także mnie.
   Tymczasem w kwestii polskiej na naszego zwycięzcę LM musimy poczekać jeszcze przynajmniej rok. Bełchatowska Skra została zwyciężona przez Zenit Kazań pomimo, że w decydującym o awansie do FF "złotym secie" miała wszystko niemalże podane na srebrnej tacy. Pozostaje liczyć na to, że za rok siatkarze naszego najlepszego zespołu poradzą sobie lepiej.

PS: Pierwsza partia radosnej twórczości. Napisana zaraz po tym, kiedy została wykorzystana ostatnia piłka meczowa dla Trentino. ;)

Początki bywają trudne.

    Z założeniem bloga tego typu nosiłam się już od jakiegoś czasu. Po porzuceniu wizji jednego bloga z całą moją twórczością, od prywatnych opisów po subiektywne felietony, założyłam jeszcze jeden z moich tworów.
   Na tym oto blogu, który właśnie widzicie, będę publikowała całą moją sportową twórczość, której proces uskuteczniam już od jakiegoś czasu. Piszę o wszystkim, od skoków narciarskich, przez siatkówkę, aż do łyżwiarstwa figurowego. Poruszam tematy wesołe i smutne, bardziej i mniej kontrowersyjne. Oczywiście nie zawsze udaje mi się uchronić od błędów natury wszelakiej, więc krytyka i wytykanie nieścisłości jest bardzo mile widziane. Proszę, darujcie sobie wyzywanie mnie od różnych za to, że czasami dotknę czyjegoś czułego punktu, wyrażając swoje prywatne zdanie. Z góry dzięki.